Fabuła właściwie zamyka się w samym tytule. Utwór traktuje o wojnie światła i ciemności. Mamy tych dobrych, do których należą ludzie, anioły, czarodziejki i czereda magicznych stworzeń, oraz tych złych składających się z demonów, wampirów, wiedźm, czartów, czarnoksiężników i innej szatańskiej menażerii. Akcja rozgrywa się świecie podzielonym na siedem odseparowanych od siebie krain, podzielonych, jak można się domyślić, na dwa obozy: jasności i mroku. Do pierwszego należą: Almegia, Draxban, Inarax, Syrnia i Unbia, zaś do drugiego: Irgana i Lanar. Jak zapewne wywnioskowaliście, do podróżowania między krainami potrzeba magii. I to się zgadza. Otóż główny bohater, niejaki książę Artis z Draxban, odnajduje pradawny klucz pozwalający na takie wojaże. Skutkuje to ponownym zjednoczeniem krain ludzi i aniołów oraz najazdem demonicznych hord. Gdzieś tam okazuje się, że istnieje jeszcze jedna tajemnicza siła, która budzi się po wiekach uśpienia.
Jak widzicie, książka ta to nic nowego pod słońcem. Nawet bohaterowie nie przedstawiają się ani korzystnie, ani negatywnie. Są tacy jak masa im podobnych w innych utworach. Pasują do fabuły tak jak powinni. Dobrzy są dobrzy, a źli źli. Oczywiście nie wszystko jest idealne. Okazuje się na przykład, że aniołowie wcale nie są tacy święci i dość łatwo ulegają wdziękom pięknych niewiast będących wysłanniczkami wojsk piekielnych.
Niewątpliwie na plus zasługuje kreacja magicznych stworzeń, które nie znajdują odpowiednika w innych znanych mi światach. Mamy tutaj na przykład ogromne lwy, nie dość, że służące za wierzchowce rycerzom, to jeszcze są całkowicie odporne na magię, albo spotykamy skrzydlate niedźwiedzie niewrażliwe praktycznie na wszystko i potrafiące odbijać wraże czary. A skoro już przy zaklęciach jesteśmy, to muszę nadmienić, że zależą one i od krainy, i od żywiołów wykorzystywanych do ich rzucania.
Żeby nie było, muszę się do czegoś doczepić. Tym czymś niestety będzie strona wizualna książki. Ilustracje na okładce są strasznie jaskrawe i za bardzo bajkowe. Jak na tematykę powieści, to powinny być ciut mroczniejsze. Niemniej dość fajnie pokazują nam siły obu zwaśnionych obozów. Co do samego tekstu, mam bardzo mieszane uczucia. W niektórych przypadkach spotkałem się z konstrukcjami zdań, które przyprawiały mnie o ból głowy, a w innych zachwycałem się szczegółowymi opisami wydarzeń. Nie poczytuję tego w takim razie ani za wadę, ani za zaletę.
Podsumowując, Wojna światła i ciemności Blackwooda jest, jak wspomniałem, średnia. Nie wprowadza nic nowego do gatunku, ale też nie niszczy tego, co zapożyczyła. Pisarz dość wprawnie żongluje konwencjami i sprytnie odwołuje się do znanych motywów. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, to zapraszam do lektury.