Jest pewna rzecz, którą musicie o mnie wiedzieć – nie przepadam za filmami grozy. Głównie dlatego, że mnie nie straszą. Z niewiadomych przyczyn twórcy tego typu filmów nieustannie sięgają po tematy paranormalne, umieszczając swoich bohaterów w scenerii niewytłumaczalnych wydarzeń, w których główną rolę odgrywają duchy, kosmici i małe dziewczynki. Nudy. Jeśli już mam się czegoś bać, to chciałabym, żeby było to coś, co jest w stanie spotkać mnie w realnym życiu. Nic zatem dziwnego, że kiedy dowiedziałam się, że mogłabym przeczytać i zrecenzować opowiadania twórcy kultowego zielonego stwora z mackami o dźwięcznym (i trudnym do wymówienia) imieniu Cthulhu, to doszłam do wniosku, że być może zachwycę się tą prozą, ale na pewno nie sprawi ona, że się wystraszę.
Jak bardzo się myliłam…
Książka (a właściwie księga, bo liczy sobie ponad siedemset stron!) jest opasłym zbiorem opowiadań mistrza grozy. Wydanie posiada całkiem spory format (większy niż A5 i mniejszy niż A4) i twardą oprawę. Okładka zdecydowanie przykuwa wzrok i doskonale ilustruje zawartość. Wszystko jest tu ze sobą spójne, od fantazyjnej czcionki począwszy, a na niezwykle zachęcającym opisie na odwrocie skończywszy. Wydawnictwo niniejszym obiecuje nam długie godziny spędzone na chłonięciu świata makabry i sennych koszmarów. Czy jednak zawartość książki spełni te obietnice?
Pierwszym opowiadaniem jest niezwykle mocna i dobra Piekielna ilustracja, która od razu przywiodła mi na myśl grę Resident Evil 4 i pogrążone we mgle, żywe miasteczko Silent Hill. Już lektura początkowej strony uświadomiła mi, że mam do czynienia z historią powoli wzbudzającą w czytelniku ciekawość i niezauważalnie wciągającą go do swojego świata tylko po to, żeby ostatecznie pozostawić go ramionach obezwładniającego poczucia grozy. Potem było już tylko lepiej.
Każde zawarte w książce opowiadanie dotyka tematyki paranormalnej, ale robi to w zupełnie inny sposób niż współczesne horrory: podczas gdy na filmach ze znużeniem możemy obserwować rozlewające się co rusz hektolitry krwi, to u Lovecrafta wystarczy kropelka, żebyśmy podczas lektury siedzieli jak na szpilkach. Oczywiście stwory z innych wymiarów i niewytłumaczalne zjawiska odgrywają tu dużą rolę, ale zanim je spotkamy, jesteśmy już „urobieni” i boimy się podmuchu wiatru, skrzypienia podłogi i wyjścia w pełną mroku noc. Nieraz łapałam się na tym, że miałam ochotę powiedzieć bohaterowi historii: „Nie idź tam, to jest niebezpieczne!” albo: „Nie rób tego, zerwij kontakty z tym człowiekiem. Wycofaj się, uciekaj!”. A mimo to, urzeczona, czytałam dalej.
Zaskoczyła mnie niezwykła różnorodność opowiadań (może to zabrzmi banalnie, ale nie sądziłam, że w czasach Lovecrafta tak popularne były opowieści o żywych trupach), a kiedy miałam przyjemność po raz pierwszy spotkać się z Wielkim Przedwiecznym, uświadomiłam sobie, że wiem, co ludzie w nich kochają. Zwykle nie przepadam za współczesną prozą, która jest pisana na poziomie szkolnego wypracowania z gimnazjum – zwracam ogromną uwagę na styl autora, często pozostawiający niestety sporo do życzenia. Tymczasem Lovecraft nie tylko przyjemnie mnie rozczarował, ale również zachwycił. Użyte przez niego metafory i sposób, w jaki nadaje ludzkie właściwości przedmiotom nieożywionym, to poezja. To pisarz, który straszy nie tylko treścią opisu, ale także jego formą. Który sprawia, że na widok postawionej na końcu zdania kropki podskoczymy wyżej niż podczas oglądania jumpscare’ów w przeciętnym horrorze. Który posiada niezwykłą znajomość ludzkiej psychiki, ze wszystkimi jej obawami i ułomnościami – i który potrafi malować nimi obrazy wyjęte prosto z sennych koszmarów. Jednak tym, co najlepsze, jest fakt, że jego utwory nie stawiają sobie za cel walki z nadprzyrodzonymi zjawiskami ani nawet ich wyjaśniania. Często aż do samego końca nie wiemy, co tak właściwie było ich źródłem – można dzięki temu odnieść wrażenie, że nawet jako czytelnicy dotykamy czegoś, co stanowi niewytłumaczalną tajemnicę i jest częścią ukrytego przed ludźmi świata, którego nie będziemy w stanie zrozumieć – i lepiej, żebyśmy nie próbowali.
Oczywiście nie ma róży bez kolców i parę opowiadań trzyma nieco nierówny poziom (mam wrażenie, że autor nie do końca wiedział, o czym pragnie napisać), ale nie zmienia to faktu, że całość prezentuje się naprawdę wyśmienicie i stanowi łakomy kąsek dla wszystkich miłośników grozy. Dla mnie to perełka, która przypomniała mi, czego bałam się wiele lat temu na obozach harcerskich, kiedy kwintesencją opowieści przy ognisku była nie tylko jej treść, ale przede wszystkim ogarniający nas zewsząd mrok i pohukiwanie sów.