Obecność to horror, który sprostał wymaganiom sporej rzeszy miłośników tego gatunku. Nie tylko miał fabułę skupiającą się na czymś więcej niż pokazaniu bohaterów uciekających przed niebezpieczeństwem, czytajcie: wrogiem pragnącym posiąść ich dusze/wypić krew/po prostu zabić, ale nareszcie wywołał u widzów dreszczyk emocji. Przemyślany, dobrze poprowadzony i przede wszystkim straszny. Obecność okazała się jednym z najlepszych filmów grozy ostatnich lat, a jej „bohaterka”, laleczka Annabelle, dorównała popularnością samemu Chackiemu. Nic więc dziwnego, że twórcy horroru z 2013 roku postanowili jakoś wykorzystać to pięć minut sławy strasznej zabaweczki.
Annabelle otrzymała więc swój własny film. Po sukcesie Obecności spodziewano się produkcji równie strasznej i ciekawej, z wyrazistymi postaciami i mrożącymi krew w żyłach momentami. Niestety obraz okazał się sporym rozczarowaniem. Annabelle nie była w ogóle straszna, podczas seansu w kinie uraczono mnie tylko jedną sceną, która wywołała u mnie jakąkolwiek reakcję, reszta filmu zaginęła w otchłani nijakości. Miało być dobrze, wyszło tragicznie. Poczułam rozczarowanie, gdyż spodziewałam się czegoś równie strasznego i ciekawego jak Obecność. Poza tym twórcy nadal nie odpowiedzieli na pytanie o pochodzenie strasznej laleczki. Na historię powstania Annabelle przyszło nam poczekać trzy kolejne lata.
W ten weekend na ekrany polskich kin weszła następna odsłona „przygód” znanej z Obecności laleczki. Tym razem twórcy obrazu postanowili przedstawić widzom narodziny nawiedzonej zabaweczki. Jak im to wyszło? Czy znowu czeka nas spore rozczarowanie? A może osoby odpowiedzialne za produkcję odnalazły wreszcie sposób na godne przestraszenie widza?
Kilka lat temu Mullinsowie utracili swoją jedyną córkę, dziewczynka została potrącona przez samochód. Od tego czasu stronią od ludzi i żyją z dnia na dzień. Pewnego dnia postanawiają jednak otworzyć drzwi swojego domu dla dziewcząt z sierocińca. Wprawdzie pani Mullins nie opuszcza swojego pokoju, jest ciężko chora, jednak to nie przeszkadza nowoprzybyłym przed cieszeniem się faktem, że mają dach nad głową i nie zostaną rozdzielone. Radość jednak nie trwa zbyt długo, szybko okazuje się, że Mullinsowie skrywają niebezpieczną tajemnicę.
Annabelle: Narodziny zła nie jest tak dobra jak pierwsza część Obecności. Same jump scares nie wystarczą, by jakiś obraz mógł przestraszyć. Twórcy dość mocny nacisk postawili właśnie na ten efekt, w filmie pojawia się więc sporo scen, gdzie coś wyskakuje z ciemności, nagle spada na bohaterów, w pewnym momencie odbiorca ma już dość, bynajmniej nie ze strachu, tych niby nagłych i nieprzewidywalnych jumpów. Jeżeli ktoś z uporem maniaka wykorzystuje jeden sposób straszenia przez cały czas, uzyskuje efekt inny od zamierzonego. Odbiorca dokładnie wie, kiedy coś wyskoczy zza rogu, po kilku takich scenach ten pomysł przejada się. Lepiej stworzyć dwie albo trzy dobre sekwencje jump scare niż napakować film kilkoma czy nawet kilkunastoma nieudanymi.
W horrorze także trzeba przestrzegać pewnych reguł, przynajmniej w horrorze, który nie ma za zadanie zafundować odbiorcy scen z hektolitrami krwi i przedstawić najróżniejszych metod zabijania. Nowa Annabelle to typowy przykład ghost stories. Mamy nawiedzoną laleczkę, którą zamieszkuje byt z piekła rodem, dziewczynkę, jaką chce opętać, i osoby próbujące uciec przed nieczystymi siłami. Pomysł jakich wiele, prawda? Dlatego twórcy postanowili go nieco urozmaicić, dodając przeróżne znane z filmów grozy kombinacje. Do tego nie zapomniano o nawiązaniu do innych produkcji serii, czyli pierwszej Annabelle i Obecności 2.
O ile te połączenia z resztą obrazów cyklu wyszły całkiem dobrze, o tyle już to napakowanie horroru przeróżnymi niby-strasznymi pomysłami nie. I nie chodzi mi już nawet o logikę, a dokładniej jej brak, przy przedstawianiu niektórych idei, takie pomyłki zdarzają się przecież najlepszym, tylko o sam fakt przedobrzenia. Umiar, we wszystkim trzeba mieć umiar. Tu laleczka, która chce sobie upolować dusze, tam jakiś potwór czający się w ciemności, miał być straszny, ale wyszedł groteskowy, a jeszcze pod łóżkiem czai się strach na wróble. No dobrze, może nie pod łóżkiem, tylko w szopie, ale produkcji o wypchanym słomą jegomościu mieliśmy już kilka. W pewnym momencie miałam wrażenie, ze oglądam nową odsłonę Smakosza, nie film o crazy doll.
Warto jednak zaznaczyć, że Annabelle: Narodziny zła są jednak lepsze niż pierwsza część opowieści o przeklętej zabawce. Ma kilka dobrych momentów, jak choćby historię Mullinsów, postaci nie są tak naiwne, infantylne i… pozbawione daru logicznego myślenia. Daleko jednak tej produkcji do Obecności, która rzeczywiście przeraża. Narodziny zła są ciekawe tylko dlatego, że wreszcie uchylają rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o powstanie Annabelle.