„Szamanka od umarlaków” (bo tym wdzięcznym mianem tytułuje się Ida, główna bohaterka powieści Demon luster) to, jak zostaje wytłumaczone czytelnikowi na kartach książki, „coś pomiędzy medium a banshee”. Wykładając rzecz jaśniej, to osoba, która najpierw przepowiada cudzą śmierć, a potem jest odpowiedzialna za bezpieczne przeprowadzenie duszy tegoż nieboszczyka na drugą stronę – do zaświatów. Brzmi intrygująco?
Chociaż powyższa informacja znajduje się także na tylnej okładce, to nie ona tak naprawdę przykuła moją uwagę do powieści Raduchowskiej. Zrobiła to… ilustracja autorstwa Dominika Brońka, którego fani Fabryki Słów na pewno kojarzą z licznych prac dla tego wydawnictwa. Smukła driada o ciele pokrytym spękaną korą i pustym spojrzeniu, z rozwianą grzywą brzozowych witek zamiast włosów opiera się na spękanym zwierciadle. Wśród kolorów dominują szary i niebieski, poprzetykane omszałą zielenią, ale obraz ożywiają dopiero prześwitujące spod spodu skrawki ludzkiej skóry, a przede wszystkim – wirujące jak na wietrze, krwistoczerwone liście.
Cóż, tytuł też był zachęcający. Motyw lustra w literaturze zawsze mnie pociągał, mózg automatycznie wyzwolił skojarzenia z Alicją w Krainie Czarów. A do tego jeszcze mowa o demonie. Taka gratka, że ho, ho!
Tylko że, niestety, niekoniecznie. Demon luster nie okazał się tak tajemniczą książką, jak sugerowałyby tytuł, okładka czy Alicjowe skojarzenia. Poprzeczka została umieszczona za wysoko – tymczasem to raczej proste czytadło, nieszczególnie sięgające po kategorię absurdu, a z oniryzmem mające tyle wspólnego, że głównej bohaterce wiele rzeczy objawia się we śnie. Czytelnik dostaje do rąk raczej urban fantasy, mroczne o tyle, o ile często w nim mowa o demonach, czarnej magii, nekromancji i opętaniach, z quasi-kryminalnym wątkiem na pierwszym miejscu.
Tak więc rzeczona Ida, nieopatrznie złożywszy przysięgę, której niedopełnienie grozi rozpłynięciem się w niebyt, zawala właśnie sesję na studiach, grzebiąc w przeszłości. Mówiąc ściślej: ściga sprawcę morderstw sprzed lat, mimo że śledztwo już oficjalnie zamknięte, a zabójca osadzony w areszcie. W duecie z komisarzem Kruszyńskim ruszy w pościg za demonami, przy okazji tropiąc urzędowe nieprawidłowości i machlojki…
Zanim się ucieszycie zapowiedzią kryminalno-szpiegowskiej akcji pośród zjawisk paranormalnych, zdławię wasz entuzjazm: konstrukcja fabuły i świata przedstawionego pozostawia wiele do życzenia. Informacje podawane są czytelnikowi liniowo – to znaczy: pojawia się brak wiedzy i natychmiast jest uzupełniany przez narratora bądź w dialogu. A to prowadzi z kolei do tego, że postaci sobie nawzajem tłumaczą zarówno wydarzenia, jak i sposób, w jaki funkcjonuje ich świat. Niezbyt to wiarygodne, prawda? Zwłaszcza kiedy takich relacji namnaża się w zastraszającym tempie, bo jeszcze któryś bohater nie wie, co zrobiły pozostałe postaci, więc jego również trzeba oświecić… Prowadzi to do efektu czarodziejskiej różdżki: pojawia się problem i w odpowiedzi czytelnik natychmiast dowiaduje się o istnieniu nowej reguły w świecie przedstawionym, która jak ulał pomoże go rozwiązać. Trudno to sobie uporządkować podczas lektury, trudno też próbować cokolwiek przewidywać – a to przecież ważna dla odbiorcy część zabawy.
Bohaterowie też nie robią wielkiego wrażenia – tacy niby sympatyczni i swojscy, ale z drugiej strony prości, bez głębi (niezależnie od tego, jak traumatyczną przeszłość skomponowała im autorka – a niektórych to, metaforycznie, kopała po żebrach już leżących). Podział na dobrych i złych jest absolutny i właściwie nie do ruszenia. Oznacza to tyle, że zadbano, aby na przykład taki Wroński nie miał żadnej, nawet najmniejszej cechy pozytywnej – ma być niesympatycznym draniem i kropka. A że draniem nieautentycznym… No właśnie, à propos autentyzmu. Działania postaci często nie mają – w mojej ocenie – przekonującej motywacji. Część z nich zachowuje się altruistycznie właściwie bez żadnego powodu.
Styl książki jest… cóż, poprawny i przezroczysty. Ma nie przeszkadzać w odbiorze tekstu, ale przez to brak w nim jakiegoś autorskiego „odcisku”, czegoś, co pozwoliłoby go odróżnić w morzu innych poprawnych i przezroczystych tekstów. Lekki, owszem; książkę czyta się prędko, ale obawiam się, że wspomnienie po niej równie szybko wietrzeje później z głowy. Humor – obecny, ale chyba tyle mogę na jego temat powiedzieć. Czasem się człowiek uśmiechnie, częściej zignoruje średniej jakości gag, czasem przewróci oczami przy tych najmniej udanych.
Sami się już z pewnością domyśliliście: rozczarowałam się Demonem luster. Nie dlatego, że to powieść beznadziejnie zła (takie potrafią, wbrew pozorom, wprawić czytelnika w niezły nastrój), ale dlatego, że jest do bólu przeciętna. Widać, że autorce pomysłów nie brakuje – zdaje się, że ma ich pełną głowę – ale zdecydowanie brakuje jej warsztatu, zarówno pisarza-rzemieślnika, jak i charyzmatycznego gawędziarza.