Arrow, jako serial, miał swoje lepsze i gorsze momenty. Jednym z tych złych okazał się ostatni sezon produkcji, czwarta odsłona, gdzie większość rozwiązań denerwowała, a twórcom po prostu zabrakło pomysłu na ciekawe poprowadzenie wątków. Nawet najzagorzalsi miłośnicy serialu postawili wtedy na obrazie krzyżyk, nie chcieli widzieć agoni ich ulubionej produkcji. Bo czwarty sezon tym właśnie był – jednym wielkim wiciem się w męczarniach przez nieodpowiednie dopracowanie pomysłów. Czy Arrow mógł jeszcze powstać, niczym feniks z popiołów? Okazuje się, że tak.
Większość widzów Arrovers skreśliła pierwszy superbohaterski serial The CW. Po dobrych pierwszym i drugim sezonie, trzeci obniżył nieco poprzeczkę, jednak to właśnie czwarty podkopał wiarę widzów w tę produkcję. Jedni twierdzili, że czwarta odsłona serialu to gwóźdź do trumny, inni bali się, że piąty sezon okaże się równie zły, o ile nie gorszy. Na szczęście, w jakiś magiczny sposób twórcy poszli po rozum do głowy i nareszcie skupili się w Arrow na tym, co trzeba. Ograniczyli ilość dramatów osobistych bohaterów do minimum, poza Oliverem, tutaj musieli skupić się na jego dylematach, jednak tym razem widz nie czuje się tak, jakby oglądał jakąś telenowelę, w zamian zafundowano nam mnóstwo akcji i nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Tak, piąty sezon Arrow jest dosłownie napakowany różnymi wydarzeniami, do tego dochodzi spora liczba scen starć z przeciwnikami. I wreszcie fabuła nie nuży, przeciwnie, widz jest zainteresowanym tym, co się dzieje, i chce poznać zakończenie całej historii. A to, o czym poniżej, nie tylko wbija w fotel, ale wywołuje mały szok, nikt nie spodziewał się, że otrzymamy taki cliffhanger.
Zacznijmy jednak od początku. Nowy sezon oznacza swego rodzaju nowy start, nazwijmy to małym katharsis. Green Arrow zmienia swoje spojrzenie na kilka spraw, jedną z nich jest chociażby sprawa skompletowania nowej grupy mścicieli. Felicity dochodzi bowiem do wniosku, że Oliver potrzebuje wsparcia na polu walki – Laurel zginęła, Thea odeszła z Team Arrow, a Diggle przebywa obecnie na urlopie. Owszem, Queen doskonale wie, jak kopać tyłki różnego pokroju bandytom, jednak jest tylko człowiekiem, nie może być w kilku miejscach naraz. A tak, gdyby miał pomocników, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. I tak przez chwilę oglądamy wymianę zdań i poglądów pomiędzy Felicity a Oliverem.
Queen nie chce mieć na swoim sumieniu kolejnej ofiary jego walki ze złem, ciągle żyje w nim wspomnienie śmierci Laurel, dlatego trochę trwa zanim wreszcie uświadomi sobie, że Smoak ma rację. Lepiej późno niż wcale, prawda? I tak oto zaczyna się moment kompletowania nowego Team Arrow.
Kto dołącza do drużyny? Naprawdę ciekawe postaci. Mamy granego przez Ricka Gonzaleza Wild Doga, który na początku, śladem Green Arrowa, lata sobie po mieście w masce i strzela do tych złych. Jego ksywka dokładnie oddaje charakterek tego bohatera – zbuntowany, silny, nieokiełznany, z czasem uczy się, jak pracować w grupie i słuchać poleceń mądrzejszych od siebie. Początek współpracy Wild Doga i Green Arrow obfituje jednak w sporą liczbę konfliktów, krótkich, ale jakże ciekawych.
Drugim zwerbowanym jest Rory Regan, postać, która, dzięki swojemu ubiorowi, posiada nadnaturalne moce. Niestety w pewnym momencie bohater opuszcza drużynę, więc nie było czasu, by się do niego przyzwyczaić. Prawdą jest jednak to, iż jego odejście nie wpłynęło jakoś na relacje w grupie i fabułę, w pewnym momencie nawet zapomniałam o jego istnieniu.
We wcześniejszej odsłonie serialu poznaliśmy już Curtisa Holta, kolejnego nerda, który zna się na technologii. W tym sezonie bohater dołącza do Team Arrow, co ciekawsze, nie tylko siedzi w Jaskini Olivera, ale także pomaga mu na polu bitwy. Queen szkoli bowiem jego i nowy narybek, przez szkolenie mam na myśli daje im sporo lekcji dotyczących zadawania ciosów i walki z przeciwnikami, które zazwyczaj kończą się mnóstwem siniaków, bynajmniej nie u Green Arrowa. Curtis otrzymuje swoje wdzianko i własną ksywkę – Mr. Terrific. Holt jest niezwykle zabawny, jego relacja z Wild Dogiem obfituje w sporą ilość zabawnych scen i dialogów, do tego zawsze wie, jak wpakować się w tarapaty. Curtisa nie da się nie lubić, to on jest tym najzabawniejszym w drużynie.
W Team Arrow nie mogło także zabraknąć nowych bohaterek. Najpierw do drużyny dołącza Evelyn Sharp, później zaś Dinah Drake. Muszę przyznać, że grana przez Madison McLaughlin Artemis w ogóle nie wzbudziła we mnie sympatii. Nie polubiłam jej – była za pyskata, w ten denerwujący sposób, kiedy nic tylko pragniesz wziąć taką osóbkę i wyrzucić na jakąś odległą samotną wyspę, za pewna siebie, a motywy jej działania w ogóle do mnie nie przemawiały. Za całe zło świata obwiniała Olivera. A potem, cóż, to, co zrobiła potem, wcale nie zmieniło mojego podejścia do tej postaci. Zdradziła przyjaciół i stanęła po stronie antagonisty.
A co z panną Drake? Twórcom należą się naprawdę duże brawa za wprowadzenie do fabuły jednej z ciekawszych kobiecych postaci w Arrow. Dinah zajęła w ekipie miejsce Czarnego Kanarka, bohaterka ma bowiem odpowiedni głos, który emituje fale o wysokiej częstotliwości. Oczywiście na początku Drake musi się dotrzeć z drużyną, udowodnić im swoją przydatność, zwłaszcza że bywa porównywana do Laurel. Jednak nie jest taka jak były Kanarek, ma w sobie ikrę, której zabrakło pannie Lance.
Odcinki, które skupiają się na kompletowaniu nowej Team Arrow, są naprawdę dobrze. Twórcy pokazują nam budowanie relacji bohaterów, docieranie się, dochodzenie do porozumienia i znajdowanie swojego miejsca w grupie. Oliver nie dostaje gotowej do akcji i w pełni uformowanej drużyny, musi pokazać im drogę, stać się ich mentorem. I tak, odpowiada za nich, co na początku przeraża naszego protagonistę, jednak z biegiem czasu Oliver dorasta do nowej roli.
Zresztą nie tylko do niej musi dorosnąć główny bohater serialu, w końcu może i w nocy jest mścicielem, ale za dnia… burmistrzem. Kolejna odpowiedzialność, jaką bierze sobie na barki. Trzeba jednak przyznać, że twórcy całkiem dobrze połączyli te dwie natury Olivera. Sceny, w których Queen podejmuje decyzje jako głowa miasta, nie zostały potraktowane po macoszemu, widzimy, jak bohater radzi sobie z problemami, jak choćby legalizacją broni, i walczy o lepsze jutro dla mieszkańców.
W piątym sezonie Arrow pojawia się kilka momentów, kiedy protagonista przeżywa osobiste piekło, jednak, w przeciwieństwie do czwartej odsłony, widz nie chce potrząsnąć bohaterem, by ten przestał się w końcu nad sobą użalać.
O wiele bardziej w czwartym sezonie denerwowała jednak Felicity. Kiedyś, dawno, dawno temu, lubiłam tę postać, była dobrze wykreowana, miała ciekawą historię i swoje miejsce w drużynie Queena. Jednak w czwartym sezonie twórcy postanowili koncertowo zniszczyć tę bohaterkę, robiąc z niej nieznośną i denerwującą personę. Na szczęście za swoje grzechy odpokutowali w najnowszym sezonie serialu. Co więcej, pokazali nawet czarną stronę panny Smoak, gotowej na zrobienie wszystkiego, byle tylko dorwać antagonistę, który tak bardzo zalazł jej za skórę.
A skoro już o złym sezonu mowa, poznajcie go – oto on, Prometeusz. Wszystko zaczęło się w pierwszej odsłonie serii, do której znajdziemy w piątej sporo odniesień, kiedy Oliver pozbawił życia jedną z widniejących w zeszycie jego ojca osób. Prometeusz to syn zabitego. Bardzo sprytny, ogarnięty chęcią zemsty i zdeterminowany jegomość, który dokładnie zna przyzwyczajenia i zachowania Green Arrow, przez co bardzo łatwo przychodzi mu manipulowanie naszym bohaterem. Oczywiście do czasu.
Wprawdzie wolę Damiena Darhka, jednak nowy antagonista także zasługuje na uwielbienie widzów, wszystko przez sposób jego myślenia i bycie psychopatom – dosłownie. Przez lwią część sezonu Oliver i reszta ekipy nie mają pojęcia, kto się kryje za maską Prometeusza i dlaczego chce się zemścić na Arrow. Oczywiście w pewnym momencie wszystkie karty zostają odkryte i tajemnica krwawej vendetty wychodzi na jaw. Szkoda tylko, że widz bardzo szybko sam dodał dwa do dwóch i odkrył, kto jest Prometeuszem. Kiedy antagonista zdjął wreszcie swoją maskę, nie czułam się zaskoczona widokiem twarzy, jaką skrywała. Wprawdzie element zaskoczenia się nie pojawił, przynajmniej jeżeli chodzi o odkrycie tożsamości napastnika, jednak jakoś nie poczułam się zawiedziona tym, że wcześniej domyśliłam się tego, kto jest antagonistą. Przez to, że zły tego sezonu cały czas zaskakiwał czymś Olivera, jego drużynę i widzów, nie miałam czasu na roztrząsanie sceny z ujawnieniem tożsamości. Śmiem nawet twierdzić, że twórcy specjalnie tak wszystko zaaranżowali, by widz domyślił się prawdy wcześniej niż Team Arrow.
Jedyną postacią, która tak naprawdę została zepchnięta w tym sezonie na boczy tor, i po jakiej było widać, że producenci nie mieli na nią pomysłu, okazała się Thea. Niby na początku pomaga Oliverowi-burmistrzowi, jednak bardzo szybko rezygnuje z posady jego doradczyni, po popełnieniu kilku błędów. A potem? Potem znika, znowu się pojawia, by zostać uprowadzoną, i tak naprawdę jej wątek został zmarnowany. A szkoda, bo uwielbiam chwile, kiedy Thea przywdziewa czerwony kostiumik, kopie przeciwników i strzela do nich z łuku.
Jak to od kilku sezonów bywa, jedną z historii przedstawianych w serialu jest ta dotycząca przeszłości Olivera, kiedy wydostał się z wyspy, jednak zanim powrócił do domu. Tym razem dowiadujemy się o tym, że Queen należał do Bratwy, tak do tej mafii. Muszę przyznać, że jest to niezwykle ciekawy wątek, o wiele lepszy niż ten rozgrywający się w Hong Kongu.
Nowa odsłona Arrow okazała się niezwykle dobra, bardzo dojrzała i lepiej poprowadzona niż ta czwarta. Każdy z epizodów dostarczał wrażeń i wnosił coś do snutej historii. A jaki był tym najlepszym? Trudno stwierdzić, na pewno podobały mi się momenty, kiedy Oliver poszukuje i szkoli nowych rekrutów, do tego niezwykle ciekawy był epizod, kiedy on i Felicity zostali uwięzieni w ich podziemnej siedzibie. I jest jeszcze… finał, czyli dwa ostatnie docinki sezonu.
To jedno z najciekawszych i mrożących krew w żyłach zakończeń w serialowym uniwersum The CW, o ile nawet nie najciekawsze. Powrót na wyspę, starcie z Prometeuszem i jego poplecznikami, próba uratowania przyjaciół i ten… wybuch. Nie będę rozwodziła się nad tym, co działo się w ostatnich odcinkach, musicie to zobaczyć sami, napiszę tylko, że do gry powrócił sam Slade Wilson, wersja 2.1. Było ostro, szybko, pojawiło się sporo scen walki i jedno wielkie pożegnanie z bohaterem. I ten okropny cliffhanger, po którym przez tydzień zbierałam szczękę z podłogi. Trudno przewidzieć, co czeka nas w szóstym sezonie Arrow. Po zakończeniu piątego wszystko jest możliwe.