Przyznam szczerze, dałam się naciąć. Na polskich stronach w opisie filmu widnieje kwalifikacja „przygodowy/SF” – i właśnie takiego kina się spodziewałam1. Owszem, ze zwiastuna łatwo było wysnuć wniosek o wątku miłosnym, ale:
a) wcale nie oznaczało to, że zdominuje całą produkcję,
b) a nawet gdyby, to przecież da się to zrobić dobrze, na przykład tak jak Jim Jarmusch w Tylko kochankowie przeżyją.
Toteż celem przestrogi dla osób, które myślą podobnie do mnie, napiszę wielkimi literami: PASAŻEROWIE TO PRZEDE WSZYSTKIM ROMANS. W dodatku mocno przesłodzony, a drugorzędny wątek przygodowy pełen jest takich bzdur, że pożal się Boże. Co z fantastyką naukową? Występuje właściwie tylko na poziomie świata przedstawionego (oraz, oczywiście, efektów specjalnych) i to w wersji wyjątkowo soft.
Cały problem w tym, że film zaczyna się naprawdę dobrze – przez jakieś 20-30 pierwszych minut dostarczył mi autentycznej rozrywki. Statek kosmiczny Avalon leci przez 120 lat na planetę-kolonię Homestead II, wioząc w stanie hibernacji 5000 pasażerów i około. 250 członków załogi. Jednostka jest całkowicie zautomatyzowana, więc nawet jeśli po drodze dochodzi do jakichś usterek, są one szybko naprawiane bądź inne podzespoły przejmują funkcje uszkodzonych części. Oczywiście w praktyce nie wygląda to aż tak kolorowo: z pozoru drobna i tymczasowa awaria skutkuje przedwczesnym wybudzeniem jednego z pasażerów – i to mocno przedwczesnym, bo o jakieś 90 lat przed dotarciem do celu. Co więcej, ów biedak nie ma pojęcia, w jaki sposób mógłby się zahibernować z powrotem, a statku najwyraźniej nie zaprogramowano do udzielania tego typu informacji. Jim Preston – tak bowiem nazywa się nasz nieborak – przez rok żyje niczym kosmiczny Robinson, aż wreszcie wpada na genialny pomysł: obudzi sobie jeszcze kogoś do towarzystwa.
I mniej więcej w tym momencie kończy się dobry film. Fajnie było obserwować reakcje głównego bohatera (w tę rolę wcielił się Chris Pratt), jego kolejne próby wybrnięcia z okropnej sytuacji, śmieszno-smutne rozmowy z androidem-barmanem, stopniowy zanik nadziei i woli życia, wreszcie rozterki moralne związane z decyzją o przedwczesnym wybudzeniu drugiego pasażera. Na tym etapie jeszcze mi nie przeszkadzały bzdurne założenia fabularne: że ktoś mógłby skonstruować statek z komorami hibernacyjnymi, które „nigdy się nie psują”, w związku z tym nie zostawił żadnych instrukcji, jak się rozhibernować i zahibernować z powrotem; że nie ma żadnej awaryjnej procedury wybudzenia załogi, aby ta uporała się z problemem, po czym poszła spać z powrotem; wreszcie że na statku funkcjonuje android-barman, a nie ma innych androidów (czy robotów w ogóle) odpowiedzialnych za naprawianie usterek czy opiekę nad zahibernowanymi ludźmi. Wszystko to zaczęło kłuć w oczy znacznie później.
Ponieważ później stało się to, o czym wspomniałam na początku: tandetny wątek romantyczny przeważył nad pozostałymi. Kolejne sceny romantycznych kolacji we dwoje (bo i z kim więcej?) czy pływania w basenie z widokiem na kosmos szybko mnie znużyły. W dodatku rozwój wydarzeń okazał się niesamowicie sztampowy i przewidywalny. Pod koniec co prawda historia miłosna ustępuje miejsca akcji i walce o przetrwanie – lecz tutaj fabularne bzdury (znacznie gorsze od tych opisanych powyżej) posypały się lawinowo, więc dramatyczne sceny nie tylko nie uratowały filmu, lecz jeszcze go pogrążyły. Twórcom ewidentnie przyświecała zasada: „ma być efektownie, a nie logicznie”. I rzeczywiście muszę przyznać: film jest piękny wizualnie. Ujęcia przecinającego przestrzeń międzygwiezdną Avalonu i sam projekt statku robią wrażenie. Ale zachwyt ładnymi ujęciami szybko się wyczerpuje i dobrze byłoby, aby zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie, podtrzymywała właśnie dobrze opowiedziana historia.
Co więcej, Pasażerowie okazali się filmem jednego aktora. Jim Preston to teoretycznie „zwykły” pasażer, który nie ma pojęcia o obsłudze statku kosmicznego – ale z wykształcenia jest inżynierem i najwyraźniej to wystarczyło, aby uczynić go złotą rączką zdolną naprawić wszystko2, nawet reaktor jądrowy (sic!). Tymczasem Aurora Lane (w tej roli Jennifer Lawrence) pojawia się na ekranie chyba głównie dla ozdoby, ponieważ prawie w ogóle nie decyduje o przebiegu wydarzeń – to nie ona wpada na rozwiązania problemów i wyjąwszy końcową sekwencję, nie ma też wpływu na życie innych. Jednak prawdziwie po macoszemu przez scenariusz został potraktowany Laurence Fishbourne, którego całą rolą było (uwaga, spoiler) wręczyć głównym bohaterom quest item i umrzeć3. Pozytywnie natomiast odbieram kreację androida-barmana Arthura (Michael Sheen) – była to zabawna postać, lecz nie w głupkowaty czy rubaszny sposób.
Szkoda mi tego filmu. Ogólny pomysł był naprawdę świetny, a został marnie zrealizowany, bez wykorzystania drzemiącego w nim (ogromnego!) potencjału. Dwa punkty za koncepcję, wciągający początek i ładną oprawę wizualną – ale poza tym odradzam wszystkim, którzy mieliby ochotę na solidne kino science fiction, a nie na pozbawione logiki, tandetne romansidło.
1Dopiero po seansie odkryłam, że na IMDB przypisano mu także kategorię romance. Obiecuję następnym razem sprawdzać w zagranicznych serwisach.
2Prawie wszystko. Komory hibernacyjnej oczywiście za żadne skarby świata nie dało się zrestartować.
3Kolejny spoiler: nie zgadniecie, ale on też nie wiedział, w jaki sposób można by z powrotem zahibernować pasażerów. Nie da się i już.